|
Przybyłem aby zostać
Z Franciszkiem Mamuszką rozmawia Jerzy Samp
Podobno w zamierzchłych czasach, gdy ziemię pomorską zamieszkiwał ród olbrzymów zwanych stolemami pewien rybak zakochał się w stolemce, która była panią na Oksywskiej Kępie. Zapewne byłby ją pojął za żonę - bo choć daleko nie mógł dorównać jej wzrostem, to jednak siłą prawie nie ustępował potężnej wybrance swojego serca. Ukochana postawiła mu jednak warunek. Oto należało udowodnić, że jak na mężczyznę przystało potrafi cisnąć kamieniem dalej niż ona. Potężny głaz rzucony przez rybaka przeleciał ze świstem ponad miejscem, gdzie później wybudowano karczmę świętojańską, i spadł w pobliżu stegny wiodącej z Grabówka do Gdyni. Stolemka, w której odezwała się kobieca duma, nie pozostała dłużna i wybrawszy jeszcze większy kamień pchnęła go z taką siłą, iż upadł znacznie dalej, grzebiąc tym samym raz na zawsze szansę mariażu z ambitnym rybakiem. Przez wiele wieków miejscowa ludność przekazywała z ust do ust legendę o spoczywających nieopodal szosy kamieniach, większy nazywając imieniem Ewa, a ów nieco mniejszy - Adam.
Mówię o tym wszystkim z tej oto przyczyny, że zdaniem moim przytoczony tu niewielki fragment zasobnego w podania "kamiennego baśniokręgu" Pomorza pozwala przybliżyć nam postać Franciszka Mamuszki, którego dobrze znamy z dziesiątek cennych publikacji, mniej natomiast z życia. Kiedy bowiem parę tygodni temu złożyłem wizytę w jego oliwskim mieszkaniu gromadząc materiały do sylwetki świeżo upieczonego laureata medalu "Stołem 1976" i pogratulowałem cennego wyróżnienia, gospodarz domu, podchwytując błyskawicznie "stolemowy" temat, zasypał mnie lawiną pytań dotyczących losów zaginionego "Adama" i nie pozbawionych żalu wyjaśnień związanych z likwidacją cennego zabytku, jakim była wspomniana we wstępie "świętojańska karczma" - nazwana tak od pobliskiej figury św. Jana. Taka reakcja wyjaśnia, lub raczej dopowiada wiele. W odniesieniu do człowieka, który kilkadziesiąt lat swego pracowitego życia poświęcił zabytkom naszego regionu i świadczy o głębokim umiłowaniu tej ziemi, umiłowaniu daleko wykraczającym ponad buchalteryjną często beznamiętność profesji muzealnika.
Franciszek Mamuszka urodził się w raku 1905 w Maniowie koło Dąbrowy Tarnowskiej w województwie krakowskim, w rodzinie chłopskiej gospodarującej na 8 ha roli. Po ukończeniu szkoły powszechnej w Szczecinie rozpoczął naukę w Szkole Handlowej a następnie w Seminarium Nauczycielskim w Tarnowie. Potem były lata spędzone w Szkole Podchorążych Rezerwy Piechoty w Tomaszowie Lubelskim oraz lata praktyki nauczycielskiej w Janowicach, łączone z uzupełnianiem kwalifikacji pedagogicznych na Wyższym Kursie Nauczycielskim w Krakowie. Lata wojny to okres ukrywania się przed władzami okupacyjnymi pod zmienionym nazwiskiem, praca w tajnym nauczaniu, przenoszenie się z miejsca na miejsce. Zawierucha wojenna nie oszczędziła rodziny Franciszka Mamuszki. Zginęło czterech z jego ośmiu braci, jemu dane było przeżyć.
- Jak zatem wyglądało Pana pierwsze zetknięcie z Gdańskiem i Pomorzem - pytam - i co sprawiło, że porzucił Pan rodzinną ziemię na rzecz tej nowej, obcej i dalekiej?
- Trudno odpowiedzieć co o tym zadecydowało, sam nie wiem czy oczarowanie czy też chęć poznania nowego, doznawania nowych wrażeń - trochę może przypadek.
- A pierwsze zetknięcie?
- Było to pod koniec czerwca lub na początku lipca 1939 roku. Do samego Gdańska wtedy nie dojechałem, ale uczestnicząc w ostatnim gdyńskim Święcie Morza, na dwa niespełna miesiące przed wybuchem wojny poznałem uczniów z Gimnazjum Polskiego - jakże dumnych i wyniosłych wobec wiszącej w powietrzu i doskonale uświadomionej groźby tragedii narodowej, a przede wszystkich szpiegów, którymi ze wszystkich stron byliśmy otoczeni.
Było to - przyzna pan - dość osobliwe "zauroczenie" po raz pierwszy z tego polskiego skrawka ujrzanym morzem.
- Czy gdy po raz drugi przybył Pan tu po latach wojennej tułaczki, ukrywania się po lasach i w górach, postanowił Pan już nie rozstawać się z tym terenem?
- Zaraz po wkroczeniu Armii Czerwonej udałem się do Krakowa, gdzie po zameldowaniu mnie w RKU rozpocząłem przy ulicy Krowoderskiej pracę jako wychowawca wynędzniałych dzieci zwożonych z obozów koncentracyjnych, głównie z Potulic. Potem było wezwanie do przenoszenia się na Ziemie Odzyskane, z którego skwapliwie skorzystałem.
W Gdańsku kontynuowałem pracę pedagogiczną jako nauczyciel w szkole nr 17 na Pestalozziego we Wrzeszczu, łącząc to ze społeczną działalnością członka zarządu i instruktora szkolnych Kół Ligi Morskiej. Był to okres w moim życiu niezwykły. Uczyłem języka polskiego osierocone często dzieci pochodzące z rodzin niemieckich i zniemczonych. Stworzyliśmy odrębną klasę, jak się niebawem okazało ogromnie ambitną. Już po dwóch latach nauki dzieci te dołączyły do innych klas. Dziś są oni już dorosłymi ludźmi i niejednokrotnie piastują dystyngowane stanowiska. Muszę wyznać, iż bardzo zżyłem się z tamtymi młodymi ludźmi, od których uczyłem się widzieć skomplikowane problemy autochtonicznej ludności w innych zupełnie wymiarach niż to czynili niektórzy moi koledzy.
- O ile pamiętam od roku 1947 pełnił Pan funkcję wizytatora w Kuratorium...
- Dokładnie 15 marca przeniesiono mnie do Kuratorium na stanowisko referenta a następnie wizytatora w Referacie Turystyki. Odtąd organizowałem szkolne schroniska wycieczkowe, kursy przewodników, szkolenia kierowników wycieczek szkolnych itp.
- Czy pierwsza Pańska publikacja książkowa, którą wydano w 1948 roku pt. "Wybrzeże Gdańskie. Popularny przewodnik po kąpieliskach i miastach Przymorza Gdańskiego" była w jakimś stopniu rezultatem pracy w tym okresie?
- Chciałbym w tym miejscu przywołać postać profesora Jana Kielanowskiego - pierwszego animatora moich pomorskich zainteresowań. To właśnie za jego sprawą zacząłem pogłębiać swoją wiedzę z zakresu pomorzoznawstwa. On też był pośrednim sprawcą podjęcia przeze mnie pracy nad wspomnianym przez pana przewodnikiem, który przygotowałem "metodą szturmową" na użytek ludzi niewiele materiałów mających do dyspozycji, oprowadzając pierwszych turystów po Trójmieście i ziemi gdańskiej.
- A jak wyglądały pierwsze bezpośrednie kontakty z Kaszubami?
- Pytanie, na które odpowiem bardzo chętnie, gdyż właśnie z owych pierwszych wycieczek zrodził się mój wielki sentyment, mało tego, fascynacja rdzennymi mieszkańcami Kaszub i ich kulturą. Nie wiem skąd wziął się powszechnie do dziś pokutujący mit o zamkniętości Kaszubów i rzekomej nieufności do ludzi spoza ich środowiska. W latach pięćdziesiątych przez długi okres czasu organizowałem w każdą niedzielę zbiorowe i indywidualne wycieczki na Pomorze. Mam wiele niezapomnianych wrażeń z tego czasu. Doznałem prawdziwej, kaszubskiej gościnności, obserwowałem żywe zainteresowanie historią tej ziemi u ludzi od wieków ją zamieszkujących. Żadnego chłodu, żadnych antagonizmów. Sympatia rosła w miarę zaspakajania głodu wiedzy historycznej, który moi rozmówcy silnie zdradzali i choć niewiele w tym czasie znałem słów z pięknego dialektu kaszubskiego, zadzierzgnąłem moc wspaniałych i w wielu wypadkach do dziś trwających znajomości.
- Owe wyjazdy w teren odbywały się w latach, gdy wiele osób, które dziś już obrastają legendą, wówczas jeszcze żyły i aktywnie pracowały. Czy miał Pan okazję poznać takie postacie osobiście?
- Naturalnie! - nigdy np. nie zapomnę pierwszych moich kontaktów z zapalonymi regionalistami kaszubskiego ruchu, jak Rogalą z Wiela, Rutą Koetsch z Kluk, czy wreszcie wiecznie otoczoną kotami panią Teodorą Gulgowską we Wdzydzach, po której przechowuję w swoich archiwach dwie niezwykle cenne pamiątki. Są to własnoręcznie przez nią wykonane "widokówki".
- Jak wiązał Pan ciekawą niewątpliwie pracę w terenie ze stanowiskiem długoletniego kustosza Muzeum Pomorskiego w Gdańsku?
- Zaczęło się od tego, że za namową Edmunda Misiołka przejąłem po nim schedę. Początkowo z wielkimi oporami decydowałem się na tę trudną i odpowiedzialną pracę w muzeum.
Zostałem kierownikiem działu naukowo-oświatowego w Muzeum Pomorskim i odpowiadałem za upowszechnianie sztuki. Miałem wtedy do dyspozycji siedem osób a w perspektywie ogromną robotę do wykonania. Wychodziliśmy na zewnątrz, obejmując swym zasięgiem całe województwo. I tu ma pan odpowiedź na ostatnie pytanie. Bo przecież praca muzealnika wcale nie musi być, ba nie powinna być! utknięciem pośród sterty nagromadzonych zabytków. A zatem wychodziliśmy w teren, do ludzi, jak najczęściej i jak najdalej, starając się uprzystępnić wiedzę o dziełach sztuki i ich historii ludziom, mającym niewiele szans by w normalnych warunkach ją otrzymać.
- Czy to się powiodło?
- Odpowiem panu przykładem. Proszę sobie wyobrazić taką na przykład Sztumską Wieś, czy Żukowo, gdzie zajeżdżamy ciężarówką z załadowaną wystawą. Wraz z nami przyjeżdża dr Wacław Odyniec z odczytem. Nie wiemy jakie będzie zainteresowanie. Zaczynają jednak gromadzić się ludzie, trzeba wyjść na zewnątrz bo przychodzi 200-300 osób. My dajemy wykład o sztuce i dziejach miejscowości oni występ zespołu amatorskiego specjalnie z tej okazji przygotowany. Atmosfera wspaniała. Przyjęcie entuzjastyczne. Na koniec film tematycznie związany z imprezą na wolnym powietrzu.
Pionierska robota i ogromna satysfakcja. Takich imprez organizowałem w swojej karierze bardzo wiele i nie powiem aby to była praca łatwa. Salki filii bibliotecznych nie mieściły często chętnych. Nasze objazdowe ekspozycje gorzej od nas samych znosiły trudy podróży i transportu. Dyskusje ciągnęły się do późnych wieczorów, a odczytów takich organizowaliśmy od 10-30 miesięcznie. Pomimo głodowych warunków osoby pracujące ze mną w muzeum garnęły się chętnie do takiej pracy. Udało nam się też zorganizować 30 "wędrujących" wystaw, z których nie wszystkie powracały. Jeśli okres tamtych wyjazdów przyniósł dobre rezultaty i można mówić o sukcesie, to duża w tym zasługa niedawno zmarłego ówczesnego dyrektora - mgr. Jana Chranickiego.
Równolegle, przez dziesięć lat organizowałem wycieczki dla nauczycieli po całej Polsce mające na celu zapoznanie się z najbardziej szacownymi zabytkami naszej kultury. Organizowaliśmy to wspólnie ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego.
- Nie wspomniał Pan o swej działalności publicystycznej, z której znają bądź znali Pana czytelnicy takich czasopism jak: "Dziennik Bałtycki", "Kaszëbë", "Litery" i "Głos Wybrzeża".
- Zawsze traktowałem jako obowiązek występować w obronie obiektów zabytkowych, które nie są w stanie same się obronić. Podobnie traktowałem prace nad inwentaryzacją zabytków. Ukazywało się to w formie zeszytów.
- Ponieważ zdaję sobie sprawę, że niewcześnie uda nam się wyczerpać temat, zapytam tylko Pana, jako autora dziesiątek monografii, przewodników z jaką częścią regionu kaszubskiego zżył się Pan najbardziej, i gdzie najchętniej Pan wraca?
- Ziemia pucka i jej okolice. Może dlatego, że przez wiele lat w lipcu każdego roku odbywałem wspaniałą wanogę, której trasa wiodła przez takie miejscowości, jak: Żelistrzewo, Osłanino, Rzucewo (gdzie wówczas jeszcze rosły owe dwa pamiętne buki "Sobieski" i "Marysieńka" - potem "Sobieski" runął), następnie brzegiem morza do rzekomej stanicy krzyżackiej w pobliżu puckich apostołów.
Walczyłem wtedy na łamach "Rejsów" o uratowanie podziemi puckiego zamczyska i murów obronnych - bez rezultatu. Z radością za to wspominam moje "groźne" prasowe monity o odrestaurowanie zabytkowego "Starego szpitalika" - dziś Muzeum Stacji Wiedzy o Regionie. Dały one wreszcie rezultat i przyczyniły się do pierwszej restauracji obiektu. Wanożyłem więc dalej w kierunku Helu, przez Wielką Wieś (Władysławowo) na Jastrzębią Górę. Zawsze uzbrojony w aparat fotograficzny dorobiłem się okazałej dokumentacji i marzyłem nawet o napisaniu książki na temat ziemi puckiej - lecz okoliczności przeszkodziły.
Najbardziej - moim zdaniem - atrakcyjny temat, a więc ziemia pucka nie uzyskał dotąd opracowania monograficznego w formie przewodnika. I choć postanowiłem, że nigdy już nie będę kontynuował pracy tego rodzaju, to jednak mam wrażenie, że gdyby mi zaproponowano coś takiego nie byłbym w stanie - właśnie ze względu na szczególny rodzaj sentymentu jakim darzę ten piękny i jakże bogaty w historię rejon - oprzeć się pokusie.
- Wiadomo - że jest Pan autorem wielu cennych publikacji książkowych, wiadomo też, że był Pan konsultantem kilku filmów o Pomorzu. Chciałbym na zakończenie zapytać, którą swoją książkę ceni Pan najbardziej?
- Za największe osiągnięcie mojego, ponad trzydzieści lat liczącego życia na Wybrzeżu uważam znakomitą monografię - dzieło szeregu autorów pt. "Gdańsk, jego dzieje i kultura", wydaną w roku 1969 przez "Arkady", którego jestem współautorem. Mnie bowiem powierzono kierownictwo prac koncepcyjnych i realizacyjnych tego znakomitego przedsięwzięcia.
- Serdecznie dziękuję Panu za rozmowę.
| |