|
|
07022011
Dzisiaj
mijają dokładnie cztery tygodnie, jak planowo, o 7.30 powieziono mnie na salę
operacyjną.
Raz w miesiącu mamy spotkania emerytów, dwóch Pawłów, dwóch Ryszardów,
tyle
samo
Wojtków, Michał i Jan, którego przez kilka miesięcy nie było z powodu
poważnej
choroby.
Rok wcześniej na spotkaniu w dokładnie 70 rocznicę moich urodzin, zrobiliśmy
sobie
zdjęcie grupowe i usłyszałem wiele życzeń wszelkiej pomyślności.
Niestety „Chłopaki” pewnie was zmartwiłem tą swoją chorobą i życzenia też
nie trafione
na ten nieszczęsny rok 2010. Ale w piątek 21, z zajazdu "Olivka", popłynęły
nowe
życzenia, co prawda telefoniczne i nawet po raz pierwszy od kilku miesięcy
zjawił się na
spotkaniu Jan, rekonwalescent. Może jeszcze nie w lutym ale w marcu to kto
wie
i "Chłopaki" powitają nowego ozdrowieńca. Paweł P. napisał do mnie maila gdy
byłem
już w domu po zabiegu, żebym coś napisał na blogu ponieważ po ostatnim
wpisie
„powiało chłodem”.
Przed
zabiegiem 09.01. 2011 godzina 22.31
Wieziono mnie
korytarzem, a właściwie traktem publicznym po którym przemieszczają
się studenci, goście szpitalni i ruch jest jak na Monciaku w Sopocie. Po
zastrzyku
„głupiego Jasia” miałem wrażenie jakiejś szaleńczej jazdy. W sali
operacyjnej było
zimno i po przeniesieniu się na inne „legowisko” poczułem chłód pod zielonym
cienkim
przykryciem. Kobiece postacie również w zielonych ubraniach, z maseczkami na
twarzy
i lampkami na czole wyglądały trochę jak z kosmosu. Nałożono mi maskę i w
kilka
sekund straciłem świadomość. Obudziłem się w trakcie przemieszczania z tym
samym
widokiem zielonych ufoludków i w chwilę później jechałem już do sali
pooperacyjnej.
Zapytałem siostry która jest godzina i przeliczyłem, że operacja trwała
długo, ponad 7 godzin.
Z rurką od cewnika, inną w nosie, i drenem w boku, przeleżałem dwa dni
wśród
pokrojonych, czasami jęczących, pod kroplówkami, ponieważ przez pięć dni nie
można
jeść i pić.
Sympatyczny znajomy lekarz, trochę dramatycznie oznajmił: „żołądka
nie masz”.
Tak przypuszczałem, ale dobrze że próbowano coś robić i nie wszystkie szanse
stracone.
Po dwóch dniach prawie o własnych siłach, z pomocą Krysi i pielęgniarki
ruszyłem
do zwykłej już sali. To był ogromny wysiłek, ale przekonały mnie słowa
siostrzyczki,
„mamy tutaj super fachowców, którzy pana tak pozszywali i zabezpieczyli że
nie ma się
czego obawiać”. W tydzień po operacji przeprowadzono próbę szczelności
połączenia
jelita cienkiego z przełykiem, i w dzień moich urodzin, lekarz na
obchodzie
powiedział
że mnie wypisują. Mógłbym jeszcze więcej napisać, o spędzaniu
czasu
pod kroplówkami,
sympatycznych lekarzach na obchodach, wspaniałej pracy
pielęgniarek,
studentach
interesujących się moim przypadkiem ale chyba wystarczy w tym
skrócie.
Zadzwoniłem do Krysi, która miała przyjechać z Olą i Pawłem, żeby złożyć mi
życzenia
urodzinowe. Ola została w domu z Emilką, Krysia z Pawłem przywieźli tort, wcisnęli
dwa numerki
7.1. i poszliśmy do pokoju pielęgniarek. Po zapaleniu numerków - świeczek,
a
później
osobistym zdmuchnięciu, przemiłe siostrzyczki zaśpiewały mi
„sto lat”,
a ja przy okazji
podziękowałem im za troskliwą opiekę.
Pierwsza bitwa została wygrana. Wróg wycięty a czy jakieś resztki
jego wojsk nie wymknęły
się z pola bitwy i nie zechcą, może działać z ukrycia, wykażą dalsze
rutynowe badania,
zastosowana będzie chemia i radioterapia.
Pragnę złożyć serdecznie podziękowania i
wyrazić wielką wdzięczność wszystkim
lekarzom i pielęgniarkom, Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku,
z Kliniki Chirurgii Ogólnej, Endokrynologicznej i
Transplantacyjnej pod kierunkiem
Profesora dr hab. Zbigniewa Śledzińskiego, za przedłużenie mi życia.
Tak jak w sali pooperacyjnej na trzeci dzień doprowadziłem
się do pionu, tak ten wpis
na blogu może zapoczątkuje jakieś nowe opowieści i kontynuacje reportaży.
Wyobraźnia
pracuje ale rozsądek mówi o innym spędzaniu czasu, mniej komputera i więcej
spacerków.
……………………………………………………… |