Galeria zdjęć
Fotografie z wystaw,
wybór
|
|
30042012
(c.d. z blogu 68. opowiadania o toruńskich akademikach)
Działałem w
studenckiej grupie fotograficznej Rytm,
założonej przez
Antoniego
Mikołajczyka, który przeszedł później do innej, sławnej grupy
fotograficznej
Zero 61. W DS 2. była ciemnia grupy
Zero 61, w której podglądałem
jak powstają
prace Kuchty, Wardaka, Różyckiego i brałem udział w trzech wystawach, w
klubie
na parterze zwanym salonem wystawowym ZSP, dwóch wystawach grupy
Rytm
i jednej „Zabytki w fotografii artystycznej”, której byłem komisarzem i
zdobyłem nawet
nagrodę nie uczestnicząc w jury. Dokumentacja fotograficzna z tych trzech
wernisaży
przybliża tą fascynację fotografią w latach 60 - dziesiątych na UMK,
studentów,
wykładowców i działaczy ZSP.
Na
marginesie tego krótkiego tekstu informacyjnego z katalogu, który widać
powyżej, to cały
dorobek artystyczny grupy w nagrodach czy wyróżnieniach
był tylko moim, całkowicie indywidualnym
osiągnięciem. Materiały fotograficzne i sprzęt
były własne.
Na zdjęciach z
wernisażu oprócz okazjonalnych zdjęć grupowych autorów grupy
Rytm,
widać też członków konkurencyjnej
grupy Zero 61, Czesława
Kuchtę, Józefa Robakowskiego,
Jerzego Wardaka, których
nie mogło zabraknąć na wernisażu, jest Janina Gardzielewska,
znana
toruńska
artystka fotografik. Swoje zdjęcia reportażowe wywoływałem w malutkiej
prowizorycznej
ciemni w piwnicy DS 3., obok kilku pryszniców, które były przyczyną
rdzewienia
powiększalników w lecie, gdy nadmiar wilgoci nie był osuszany przez
centralne ogrzewanie.
Całkowicie spleśniał mój walizkowy rosyjski powiększalnik małoobrazkowy, na
którym
wykonałem setki okazjonalnych zdjęć dokumentalnych naszego roku. Ciemnia
była
przypisana do grupy „Rytm” i stał tam obok kuwet powiększalnik „Krokus”,
z ułamaną dźwignią podnoszącą maskownicę. Do przesunięcia filmu koledzy
używali
noża ze stołówki. Zdjęcia moje odkryłem również w ostatni dzień pobytu w akademiku,
już po obronie pracy, podczas szaleńczego pożegnalnego spotkania,
gdy Maryla S.
otworzyła stronę ze swoim zdjęciem mojego autorstwa, z Sandomierza, z naszej
dorocznej praktyki wakacyjnej.
Stronę pisma studenckiego SAIF gdzie brylował
będący w redakcji Jurek Wardak, ale to co wyprawiał edytor z reprodukowanymi
zdjęciami, tego nie
da
się opowiedzieć.
Zdjęcia na wystawy powiększałem w pracowni ojca w Sopocie. Jurek
Wardak
naświetlał swoje powiększenia w ciemni przypisanej grupie „Zero 61” -
przystosowanej
z podręcznej kuchni na jednym z pięter akademika DS 2. - nawet przez
godzinę,
i po włączeniu powiększalnika szedł spokojnie na kolację do pobliskiej
stołówki.
Gdy spotkałem go przypadkowo, po chwili informował mnie że kończymy rozmowę
bo musi wyłączyć naświetlanie. Rozmowę kontynuowaliśmy w ciemni gdzie
zostałem
zaproszony dla potwierdzenia, że obiektyw w powiększalniku jest ustawiony
na najmniejszy otwór, żarówka 150. wat, negatyw małoobrazkowy a powiększenie
50x60 cm. Szyby na korytarzach akademika były oblepione powiększeniami,
i czasami nie dało się odkleić źle zgarbowanego w formalinie fotogramu
suszonego
w ten sposób na wysoki połysk. Działalność kulturalna studentów toruńskich
w wielu grupach artystycznych, została opisana przez Artura Howzana
w Roczniku Toruńskim nr 2 wydanym w 1967 roku. (Artur Howzan,
Studencki twórczy ruch kulturalny na UMK,
str. 43.)*
W DS 1. w suterynie była łaźnia ogólna, kilka pryszniców i trzy
wanny.
Raz w tygodniu puszczano ciepłą wodę dla studentów i dwa razy dla studentek.
Ciepła woda leciała może godzinę i po tym czasie temperatura spadała
gwałtownie
do letniej. DS 1. był takim kombinatem usług dla studentów. Była w nim
stołówka
i bar gdzie już za pieniądze dodatkowe można było się posilić śledziem w
śmietanie
z ziemniaczkami puree i ogórkiem kiszonym, lub parówkami w sosie pomidorowym
z makaronem, podleczyć zdrowie w przychodni studenckiej, załapać się na
pracę
w spółdzielni i odebrać przyznane bony stołówkowe.
Wyżywienie stołówkowe nie było takie złe. Uniwersytet prowadził
własne gospodarstwo
rolne w miejscowości Piwnice pod Toruniem i przynajmniej warzyw było pod
dostatkiem.
Na stołach pojawiał się i kotlet schabowy i kurczak. Przed wejściem do
stołówki, nawet
do kolacji, stał duży gar z darmową grochówką i chlebem. Niektórzy po
przehulaniu kasy,
pochłaniali codziennie nawet kilka talerzy tego wiatropędnego eliksiru.
Stołówkę zamykano
o 19. i często wieczorami po 23. rozpoczynało się łażenie po sąsiadach w
poszukiwaniu
nawet kawałka chleba. Odkryta u mnie lekko nadpsuta kiełbasa, została przez
takiego
głodomora podgotowana przez godzinę, z całą celebrą, i na jego
odpowiedzialność
wyrażoną na piśmie, zjedzona ze smakiem, bez jakichkolwiek późniejszych
sensacji.
Pamiętając przestrogi mamy o skutkach złego odżywiania - były to bardzo
sugestywne
opowiadania o możliwości zachorowania na suchoty - kupowałem różne artykuły
spożywcze w toruńskich Delikatesach. I smak degustowanych odświętnie z racji
ceny,
kabanosów, i już częściej, sałatki jarzynowej śledziowej, kiełbasy
toruńskiej,
okrągłego
chleba razowego z małej piekarni na ul. Szerokiej, nie zapomniałem
do dzisiaj.
Stać mnie było na dodatkowe odżywianie dzięki podsyłanym zaskórniakom
z rodzinnego budżetu domowego przez mamę.
Na wszystkich bardziej uroczystych imprezach, występuję w tej samej
dyżurnej
marynarce którą sopocki mistrz krawiecki przenicował na drugą, mniej zużytą
stronę,
z angielskiej wełnianej marynarki z odzysku i skroił według najnowszej
ówczesnej mody.
Jakość oryginalnej wełnianej tkaniny angielskiej była bezkonkurencyjna. Z
garnituru
maturalnego wyrosłem a garnitur na dyplom uszyłem dopiero na kilka miesięcy
przed obroną.
Wówczas był to drugi garnitur w życiu.
Akademiki oprócz zapewnienia nam tego „przaśnego” bytowania i
możliwości
realizacji życia artystycznego - w galerii ZSP w dwójce odbywały się również
wernisaże wystaw malarstwa, spotkania z ciekawymi ludźmi - były też miejscem
spotkań towarzyskich, imienin, prywatek, i niejedna butelka Wina patykiem
pisanego
a nawet taniej Plum Brandy została wychylona, i nie jedna prycza zarzygana.
Moje
początkowe zainteresowanie pieśnią biesiadną - na początku drugiego roku
kupiłem
w komisie siedmiostrunową gitarę, przerobiłem na normalną, i ćwiczyłem
chwyty
zgodnie z Samouczkiem gitarzysty Powroźniaka - dołożyły obok fotografii drugą
fascynację, rosyjską muzykę. Wertyński poznany z tłumaczeń w
miesięczniku
Radar w którym opracowano nowe zasady
poznawania tajników gry na gitarze,
i piosenki Okudżawy usłyszane po raz pierwszy z SSR, Studenckiego Studia
Radiowego
z jakiegoś kołchoźnika na korytarzu DS 3. Stałem przy nim przez długą chwilę
słuchając
muzyki i budząc zainteresowanie przechodzących obojętnie studentów. I chyba
wtedy
wykluła się decyzja o nauczeniu się grania na gitarze a później liczne
pogrywanie
i śpiewy na rozmaitych spotkaniach, często zakrapianych i wesołych, jeszcze
długo po ukończonych studiach.
Później zamieniłem gitarę na bardziej zabytkową lutnię kupioną w tym
samym komisie
w Toruniu. Jako grajek przy dworze Króla Juwenaliów którym był w 1966 roku
Wojtek,
miałem nawet występ estradowy gdzie zaśpiewałem Hymn Juwenaliów. Moje huczne
imieniny
w 1966 roku zostały nagle zakończone gdy ostatnia, sprezentowana butelka
likieru
ziołowego, spowodowała jakieś ogólne nudności, które najbardziej odczuł
chyba solenizant.
Może przyczynił się do niej dowcipny pierwszy toast wszystkich zaproszonych
przyjaciół,
wykonany sprezentowanym nocnikiem, gdzie wlane wino zmieszało się od
początku
z późniejszym, mocniejszym alkoholem. Imieniny odbyły się w pokoju
wypożyczonym
od Jurka G. będącego wówczas kierownikiem Klubu „Od Nowa” w Dworze Artusa
i z tej racji mającego lokal jednoosobowy. Za rządów Jurka klub przeżywał
prawdziwy
renesans, to tak na marginesie tego opowiadania ponieważ dziwnie
przemilczana jest
jego działalność klubowa. Również na marginesie dodam że wypożyczony pokój
po
moich imieninach nie ucierpiał.
Ostatnia szampańska zabawa odbyła się u dziewczyn z naszego roku, w
ostatni
wieczór 29. czerwca po zdaniu egzaminu magisterskiego, ale pełnej
dokumentacji
nie pokażę. Jeszcze się ktoś obrazi. W tym szaleńczym biciu rekordu Guinessa
w przymierzaniu się do spania na jednoosobowym materacu dmuchanym,
nastrój szampańskiej zabawy
nie udzielił się tylko Wilhelminie Majgutiak
grającej sobie na okarynie w
kącie pokoju
na tle plakatu Mazowsza. Ten
obrazek został utrwalony w pamięci i na
fotografii.
Wiele koleżanek i kolegów
nigdy już nie widziałem od tamtego zwariowanego
wieczoru świeżo upieczonych
magistrów.
W żeńskim akademiku DS 4. naloty kontrolne w nietypowy dzień i
nocnych
godzinach, powodowały panikę wszystkich, można było utracić prawo do
zamieszkania z powodów regulaminowych, i panowie salwowali się ucieczką
przez okna. Znam przypadek całkowitego rozkawałkowania pięty z powodu
niefortunnego skoku z wysokości. Odwiedziny reglamentowano ale pomysłowość
w omijaniu groźnych portierek była stale ćwiczona. Sądzę że w dniach odwiedzin
w akademikach, jedyne znane mi kino toruńskie Orzeł,
już nieistniejące, gdzie
obejrzałem wiele świetnych filmów między innymi Greka Zorbę
i Osiem i pół,
miało pełną frekwencję z racji wysyłania kolegów z pokoju do kina, po
przekupieniu
ich datkiem na bilety. W kulturalnym miesięczniku SAIF, o którym już
wspomniałem,
skrót od Studenckiej Agencji Informacyjno - Fotograficznej, Toruń, marzec
1965,
pod tytułem Satyra, można
było przeczytać między innymi:
Panie, Panowie. Czy zauważyliście już, że w dniach odwiedzin zostawiacie
nie tylko swoje legitymacje w portierniach, ale również swoje nazwiska
zapisane w specjalnie do tych celów sporządzonych zeszytach, wraz
z podaniem numeru pokoju? Ciekawe dlaczego? Dlaczego. Z. Pruss.
W akademikach czy na studiach zawiązywały się sympatie na całe lata,
wielu
poznało tu swoje przyszłe żony, mężów, wielu straciło cnotę, i to nie tylko
dziewczyny,
i gdy powróciliśmy do domowych pieleszy niektórzy magistrowie znowu
usłyszeli
że mają się meldować o 20. a ich życie towarzyskie zaczynało być
kontrolowane
przez troskliwych rodziców. Na niektórych czekała nawet jeszcze
nie znana,
przyszła żona, wybrana przez zatroskaną mamusię. Żeby wybić
fanaberie
z czasów życia akademickiego i zniwelować złe wybory. Może i miała mamusia
rację, ale wszystko przeminęło. W filmie Co się wydarzyło w
Madison County,
Clint Eastwood grający w nim
rolę fotografa na pytanie jaki toast wzniesiemy,
proponuje: „za przyjaciół sprzed lat i muzykę z oddali”. A więc Drodzy
Przyjaciele
sprzed lat, wznoszę ten toast.
*Byłem
jedynym dokumentalistą czy reporterem tych trzech wernisaży. Lampa
elektronowa USRR,
na dwie płaskie baterie i Exakta Varex z obiektywem szerokokątnym
25mm, mój sprzęt fotograficzny,
dar pomaturalny ojca fotografa, zarejestrował wiele wydarzeń z życia studenckiego na UMK zgodnie
ze
starą sentencją, że o braku dokumentacji fotograficznej decyduje tylko brak
jakiegokolwiek aparatu
fotograficznego. Zdjęcia na których jestem to albo na samowyzwalacz lub uprzejmość
kolegów z roku
lub przyjaciół którzy umieli nacisnąć spust migawki mojego aparatu i zakomponować
kadr.
………………………………………………………
|