Strona
autorska
Blog 55   
 
<46>| 47> 48> 49> 50> 51> 52> 53> 54> 55> 56> 57> 58> 59> 60> 61> 62> 63> 64> 65> 66> 67> 68> 69>

 
 
2007 - 2012   STRONA GŁÓWNA | BLOG | GALERIA FOTOGRAFII | ARCHIWALIA

 

 

 

 



 

 



 

 

 

 

 

 

 

 



 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
 

 

 

 

   
12062011
Od wieczności do wieczności.
Taką sentencję usłyszałem na zakończenie
klasycznego westernu
Przerwany szlak z sympatycznym aktorem Robertem
Duvalem. I refleksje już tylko w napisach, odczytane przez lektora, o dalszych
końcowych, życiowych losach bohaterów filmu.

Panu Bogu nie udała się starość.
Z tym z kolei stwierdzeniem, opartym
na wiedzy, rozumie i doświadczeniu
, całkowicie się zgadzam jak pewnie
niejeden lekarz, walczący z patologiami wieku dojrzałego. Wydawać by się mogło,
że dzieciństwo i wczesne lata młodzieńcze są udane i szczęśliwe. Wiele wydarzeń
z początków naszego zamieszkania w Sopocie od 1945 roku już nie pamiętam,
ale rozpaczliwą walkę rodziców o uratowanie mnie z podstępnego dyfterytu
czy błonicy, która dopadła mnie pod koniec lat 40 - tych pamiętam do dzisiaj.
Pomógł im w tej walce lekarz mieszkający w Grand Hotelu, gdzie przyjmował
pacjentów również prywatnie. Miał tam gabinet. Nie wiem, ile kosztowało moje
leczenie, z ekspresowym zdobyciem i zakupem surowicy, i wstrzyknięciem
jej domięśniowo ogromną strzykawką, osobiście przez lekarza. Trwało to przez
kilka minut. Do mojego uduszenia się zabrakło kilku godzin i pomoc nadeszła
w ostatniej chwili. Późniejsze leczenie penicyliną odbywało się również w domu
i mama świetnie poradziła sobie ze sterylizacją naczyń, żeby wredna choroba
nie dopadła domowników.
W tym blogu powrócę do czasów przedszkolnych i szkolnych, od 1945 roku
do zakończenia mojej edukacji podstawowej w 1953 roku, gdy mieszkaliśmy
na ulicy Bitwy pod Płowcami 7., i gdy w tym czasie, niestety, przeszedłem chyba
wszystkie choroby wieku dziecięcego. Oprócz wspomnianej błonicy również
szkarlatynę, ospę wietrzną, odrę i inne, typowe dla zaziębienia.
Mieszkanie było parterowe, trzypokojowe, bez łazienki, z małym ustępem, do którego
wchodziło się z kuchni. Z dużego pokoju od ulicy prowadziły drzwi na odkrytą werandę,
z której można było zejść po schodach do niewielkiego ogródka. Ulicą pokrytą brukiem,
jechały wozy wypełnione koksem lub węglem, wysokie i ogromne, ciągnięte przez
masywne konie, perszerony. Węgiel czy koks dowożono do miejskiej gazowni odległej
może o 300 metrów, mieszczącej się przy tej samej ulicy. I to był właściwie jedyny ruch
kołowy w latach 40 - tych. Ulica była oświetlona latarniami gazowymi. Do dzisiaj
pamiętam ceremonię wieczornego zapalania latarni, porannego gaszenia, i wymianę
delikatnych koszulek palnika. W naszej kuchni też była lampa gazowa a pod nią płaska,
dwupalnikowa kuchenka gazowa, z ebonitowymi pokrętłami. Z powodu braku łazienki,
co sobotę był rozpalany ogień w kuchennym piecyku węglowym, i w wielkim garze
do gotowania bielizny grzała się woda. Na środku kuchni, na stole, mama stawiała
ocynkowaną wannę, i odbywała się kąpiel dwóch maluchów.
Gdy byliśmy starsi, to na sobotnie kąpiele chodziliśmy do Zakładu Balneologicznego,
powojenny Leczniczo - Kąpielowy, gdzie udostępniono mieszkańcom saunę miejską.
Pod opieką ojca wybieraliśmy się tam całą trójką. W sobotę była tylko męska sauna
a w czwartki dla kobiet i korzystała z niej mama. W lecie w Sopocie, to permanentne
przebywanie młodych na plaży, do której idąc wolnym krokiem, mieliśmy może
10 minut drogi. Kilka razy w upalne letnie dni, kąpiel higieniczna całej rodzinki,
popołudniową porą, odbyła się w morzu, tylko mydło nie bardzo chciało się pienić.
Ówczesne zabawy dzieciarni z ul. Bitwy Pod Płowcami, to nawet walki uliczne
na kamienie, podchody na pustych łąkach między Sopotem a Jelitkowem, z szablami
i bronią palną wystruganą przez zręczne ręce ojca, wyprawy na miejskie śmietnisko
przy ul. Polnej z również ręcznie zrobioną kuszą w celu upolowania szczura. Szczury
w wielkiej ilości pasły się na górach odpadków. Polowanie zupełnie się nieudało.
W dolnej części zwałów śmieci, w odległości trzech metrów chowały się i po naszym
przejściu, wychodziły z dziur w tym samym oddaleniu.
Sąsiad mieszkający na parterze obok nas, wybudował obok domu komórkę, opatulił
ją liśćmi zbieranymi z ulicy, wtedy rosły tam liczne drzewa, i hodował świnię. Z okazji
świąt odbywało się świniobicie, z przerażającym kwikiem niosącym się po okolicy.
Sąsiadka obdarowywała nas później kaszą z krwią, podrobami i przyprawami, taką
kaszanką, bardzo smaczną. Spotykaliśmy się czasami u braci Zbyszka i Zdzicha
przy ich gołębniku, poznając tajniki hodowania gołębi, i prowadząc między innymi
rozmowy typu, kto ma największy biceps i tutaj brylował Józek, później poeta
i krytyk sztuki znany pod literackim pseudonimem.
Z braćmi jeszcze przelotnie się spotykam, ostatnio na pogrzebie Józka, lub na
promenadzie przy Grand Hotelu i na sopockiej przystani rybackiej gdzie można
zdobyć tam wczesnym rankiem świeżego dorsza lub flądrę, chętnych zwłaszcza
na dorsza jest wielu i ja wśród nich. Wyprawa po świeże ryby do sopockich rybaków
łodziowych to kontynuacja rodzinnej tradycji. Mama często smażyła świeże flądry
na obiad, kupowane tuż po przypłynięciu rybaków z połowu. Inny sławny twórca to
Feliks C. mieszkający kiedyś również pod siódemką na drugim piętrze, grafik,
literat, też zmarły niedawno. Wspominałem na wcześniejszym blogu 25, że byłem
chyba pierwszy, któremu pokazywał swoje dziecięce rysunki.
Wymyślaliśmy zabawy w sklepik, stworzyliśmy kuchnię polową, podłączając się do otworu
kominowego w murze sąsiedniego domu, i że też nikt nie zwrócił nam uwagi, że mogliśmy
puścić chałupę z dymem. Na kanwie przeczytanej powieści „Cyrk ośmiu chłopców”
Ernsta Medera, ( polskie wydanie było z 1939 roku, ale wydano ją również po polsku
w czasie okupacji, jako jedną z nielicznych książek w języku polskim  #12. na Suskim
Forum ), przez sugestywnie opisaną tresurę kotów domowych, próbowaliśmy wytresować
okoliczne koty, wyłapane z naszych podwórek, niestety bez powodzenia, pouciekały.
Wystawiliśmy nawet przedstawienie z kukiełkami na naszym balkonie. Widzów było
wielu tylko reżyseria raczej nieudana.
Czasy przedszkolne pamiętam dokładnie z jednego epizodu. Przedszkole było
w budynku sąsiadującym przez boisko z dzisiejszym II Liceum im. Bolesława
Chrobrego, i wejściem do tunelu pod torami od dzisiejszej ulicy Marynarzy.
Uczono nas tańców na przedszkolne przedstawienie i tuż przed uroczystą prezentacją
tańca, pękła mi gumka w spodniach od stroju krakowskiego i ominął mnie występ.
Ojciec i tak zrobił mi pamiątkowe zdjęcie, gdy mama naprawiła tą przypadkową usterkę.
Nie pamiętam tylko, jak to było z moją partnerką od tańca.
O szkole prywatnej prowadzonej przez Panią Prószyńską już wspominałem. Lekcje
odbywały się w jej mieszkaniu prywatnym w pięknej secesyjnej kamienicy
na ul. Grunwaldzkiej i w kilku mieszkaniach u rodziców uczniów, mających większy
metraż. Po likwidacji szkół prywatnych zdaliśmy egzaminy do szkoły publicznej
i piątą klasę zaliczyłem w gmachu dzisiejszego II Liceum będącym pod koniec lat
czterdziestych szkołą powszechną. Do szóstej i siódmej klasy chodziłem już do
szkoły na ul. Książąt Pomorskich, bardzo blisko miejsca zamieszkania. Ojciec
wykombinował mi jakiś stary rower, z kołami na oponach tzw.
balonówach
i w 1952 roku uczestniczyłem w pochodzie pierwszomajowym, z przejazdem
ze szkoły na boisko stadionu na ul. Wybickiego, gdzie było zgrupowanie
wszystkich uczestników pochodu przed przemarszem. Późniejsze zgrupowania
były organizowane już przed molem i przemarsz na pochód odbywał się dzisiejszym
Monciakiem, ul. Kościuszki i dawną Dzierżyńskiego. Trybuna z VIP - ami zawsze
była zlokalizowana przed II Liceum, na ówczesnej ulicy Stalina, dzisiaj Al. Niepodległości.
Na rowerze szalałem po okolicznych ścieżkach i dróżkach nadmorskich i marzyła
mi się między innymi, kariera kolarska.
Galerię, którą dołączyłem do tego blogu, z nielicznymi ujęciami na tle ulicy Bitwy
pod Płowcami, zaczynam zdjęciami z Rabki, z siostrą mamy ciocią Katarzyną,
kuzynką Zosią, przed pijalnią wód mineralnych, w atelier fotograficznym Grabowskiego
gdzie pracował ojciec, z bratem, gdy wożę go w oryginalnym okupacyjnym wózku
dziecięcym. Jest to taki wstęp i przypomnienie ciągu zdarzeń.
Inne fotografie to zestawy ze spacerów z rodzicami, zwłaszcza w oliwskim Parku,
po mszy w Katedrze z okazji święta fotografów, na tle wodospadu lub jeszcze
zrujnowanego Pałacu, częściowo już publikowane w blogu o ojcu, okazjonalne
grupowe i rodzinne, z rodzicami i kuzynką Zosią, córką siostry mamy, Anną, która
kilkakrotnie odwiedzała nas w lecie, w późniejszych czasach, z mężem i trójką dzieci,
liczne na plaży, gdzie ojciec fotografujący letników nie omieszkał popstrykać swoje
dzieciaki, a nawet całą grupę naszych koleżanek i kolegów, z zabaw podwórkowych,
grupowe z kolonii w Krościenku z końca lat 40 - tych, zorganizowanych przez TPD,
Oddział w Sopocie, choinka dla dzieci Spółdzielni
Fotoplastyka lub Cechu
Fotografów sopockich, i inne. Może jakiś krzepki siedemdziesięciolatek, i sprawny
w bieganiu w Internecie, rozpozna siebie wśród tego kwiatu młodszej młodzieży
sopockiej, pozujących na zdjęciu grupowym z kolonii w Krościenku. Pierwszy
od lewej w grupie najniżej siedzących, to autor blogu.
Szkołę podstawową kończyłem kiepsko, na półrocze kilka dwój a na koniec same
tróje. Korepetycje pobierałem z matematyki, rosyjskiego, i wychowawczyni
stwierdziła że nadaję się tylko na rzemieślnika. Świadectwo szkolne gdzieś zaginęło,
może przegapiłem je podczas pakowania pamiątek rodzinnych w mieszkaniu
przy Monciaku. Zdjęcia rodziców, gdzie w tle jest nasze pierwsze mieszkanie
na ul. Bitwy Pod Płowcami, a mama uśmiecha się w oknie, to moja pierwsza sesja
fotograficzna. Jest koniec lata 1953 roku, zostałem przyjęty do Technikum w Orłowie
na Dział Fotografiki, i ojciec postanowił przeprowadzić szybkie szkolenie, a po nim był
sprawdzian, czy potrafię zrobić jakieś zdjęcie. Zrobił mi również dokumentację na tle ulicy.
Ojciec oparty o hydrant uliczny, raczej dosyć sceptycznie patrzył na moje wyczyny
fotograficzne, i widać po nim pewne znużenie wykonywaną profesją fotografa
w PRL - u, ale zdjęcia mojego autorstwa jednak wyszły.
Mama planująca moją edukację raczej w Liceum Ogólnokształcącym, pozostawiła
mnie samego w wyborze szkoły średniej. Sam pojechałem do Orłowa i złożyłem
papiery, początkowo do działu plastycznego, ale później zmieniłem decyzję
na fotograficzny. Dwóch fotografów w rodzinie to był dla niej dopust boży.
Zmieniła zdanie gdy okazało się jak wielu dobrze rokujących moich rówieśników
po perypetiach w Liceum, kończyło po mnie ówczesne Technikum orłowskie.
Też przechodziłem kryzys w pierwszej klasie. Pod koniec zimy wagarowałem przez
ponad trzy tygodnie. Tornister wrzucałem pod werandę i włóczyłem się po jeszcze
zlodowaciałej plaży aż do Jelitkowa. Gdy się wydało, mama pojechała ze mną do szkoły
i zażegnała całą aferę. Konsylium pedagogów z obydwoma dyrektorami strasznie
się dziwiło moim włóczęgostwem po pustej plaży. Do drugiej klasy, po obowiązujących
wówczas egzaminach, zdałem bez problemów.
Jak udało mi się zrobić maturę, z przewagą dobrych i kilku nawet bardzo dobrych
ocen, zwłaszcza z przedmiotów zawodowych i wiedzy o sztuce, i później studia
na Wydziale Sztuk Pięknych UMK, zakończone tytułem magistra Zabytkoznawstwa
i Konserwatorstwa, sam nie wiem. Pewnie snobistyczny kaprys i zaspokojenie
swoich ambicji, zwłaszcza marzeń mamy o wykształconych synach.
Dyplom magisterski stoi teraz na półce, wśród rozmaitych pamiątek, jak lutnia,
towarzysząca mi w rozmaitych spotkaniach biesiadnych i turystycznych, kupiona
na trzecim roku studiów, wazoniki podarowane jako prezenty z okazji ślubu, zdjęcia
mojej mamy i córy, dawne aparaty fotograficzne w tym pierwszy cyfrowy Nikon 5000,
w którym padła matryca, stare żelazko na duszę i moździerz podarowane żonie przez
Dadunię, gosposię w jej rodzinnym domu. Jest tam jeszcze drewniany młynek, w którym
mój ojciec prawie codziennie rano mielił ręcznie kawę, butelka od likieru, ze słynnej
restauracji „pod Łososiem” w Gdańsku, wygrzebana z jakiegoś strychu podczas
etnograficznych badań terenowych, kilka najważniejszych publikacji - albumów
ze zdjęciami mojego autorstwa, i inne gadżety.
 
 
 
Dyplom dołączył do wszystkich nieużywanych już przedmiotów, oprawiony
w ramkę jeszcze przez moją mamę, ze starannie wykaligrafowanym tekstem
przez Freda Aszkiełowicza, mistrza liternictwa z Wydziału Sztuk Pięknych UMK.
Mam nadzieję, że przyjdzie jeszcze czas, na zmierzenie się ze wspomnieniami
z czasów studiów w Toruniu 1962 - 67. Dokumentacja fotograficzna jest
wyjątkowo liczna, byłem wszak fotografem - dokumentalistą naszego roku.
 

………………………………………………………

   
 
  <46>| 47> 48> 49> 50> 51> 52> 53> 54> 55> 56> 57> 58> 59> 60> 61> 62> 63> 64> 65> 66> 67> 68> 69>